Już miałam rzucić się na królika by zadać mu ostateczny cios, gdy ten nagle został złapany w silne, dobrze znane mi łapy. Zaskoczona i przerażona wilkiem, którego zobaczyłam, stałam osłupiała w miejscu, w którym właśnie kucałam. Szary basior o płonących, złotych oczach zwrócił się w moją stronę.
-Witaj Wrzosiku - powiedział przesłodzonym głosem po czym splunął w trawę obok z obrzydzeniem. - Nawet nie wiesz ile nieszczęścia sprowadziłaś na swoją... - przerwał na chwilę, budując tym samym napięcie - ...watahę. - Znowu urwał po czym robiąc krok w moją stronę dodał - A teraz będziesz musiała za to zapłacić. - Uśmiechnął się podle, zrobił kolejny krok w moją stronę i kolejny, a ja, niewiele myśląc, odzkoczyłam w tył i zawróciłem w kierunku, gdzie, kilkaset metrów dalej, miał być Akos. Niestety na mojej drodze stanęły dwa inne wilki, które mnie złapały, nie dając mi nawet możliwości na użycie skrzydeł, czy raczkującego jeszcze żywiołu, którego nie potrafiłam używać w kryzysowych sytuacjach. Zaskomlałam gdy Rufus- kakaowy, masywny wilk obdarzony żywiołem ziemi, przygwoździł mnie do podłoża, utrudniając mi przy tym oddychanie, a co dopiero krzyk. Drugi wilk- Frei, która to była znana z żywiołu materii, miała śnieżnobiałą sierść i szmaragdowe oczy. Ów oczy "gasły" na chwile przed tym, jak miała teleportować siebie lub grupę wilków w ściśle określone i przygotowane wcześniej miejsce. Już po zaledwie kilku sekundach przede mną stanęła kolejna wilczyca. Mięta - rok starsza ode mnie błękitna niczym niezapominajka wadera, potrafiąca kontrolować specyficzny gaz usypiający. Wilczyca jest ślepa i posiada białe, zamglone oczy, które w czasie wytwarzania dymu zmieniają barwę na soczystą, miętową zieleń. Uśmiechnęła się ona do mnie przepraszająco i używając swojego daru sprawiła, że moje drogi oddechowe wypełnił ów gaz. Rufus ze mnie zszedł, po czym on, Żar, dwie wadery i jeden nieznany mi basior, stojący po prawej stronie ojczyma i pokryty czarną mgłą, zaczęli mi się rozmazywać przed oczyma. Mięta sprawiła, że straciłam kontakt z rzeczywistością i odpłynęłam.
*~*~*~*~*~*~*
Szum płynącej wody odbijał się echem po niewielkim skalnym pomieszczeniu, w którym za szklanymi kratami wykonanymi przez Rufusa, leżała nieprzytomna Úrfearn. Była to boczna komnata jednej z jaskiń znajdujących się gdzieś za Wodospadem Fiellkrystal. Niedaleko wschodniej granicy klanu. W owej jaskini znajdowało się ledwie 5 wilków pozostałych z Watahy Cieni, która praktycznie zniknęła z powierzchni ziemi, po ataku grupy lampartów śnieżnych, które z nią to dzieliły granice. Ów atak nastąpił dokładnie tydzień po ucieczce Úr. Ojczym, który nienawidził wilczycy, wmówił pozostałym członkom watahy, że to właśnie ona nasłała na nich lamparty, aby się mściły za to, że chcieli ją wydać na śmierć zgodnie z prawem watahy. Mięta i Frei nie uwierzyły w słowa obłąkanego basiora, ale przez to że nie miały by z nim żadnych szans w walce, poddały się i stały się mu posłuszne. Wilki okrzyknęły Żara nowym alfą Watahy Cieni.
~*~*~*~*~*~*~
Ocknęłam się w chłodnym miejscu. W uszach dudniła mi krew. Potrzebowałam dłuższej chwili by przyzwyczaić się do dość nieciekawej sytuacji. Ledwo wstałam i aby utrzymać się na łapach musiałam sobie pomóc skrzydłami. Poczłapałam w kierunku jedynego wyjścia z jaskini. Było zablokowane kamiennymi prętami. Usiadłam przy nich zrezygnowana. Nawet jakby udało mi się użyć swojego żywiołu to nic by mi nie dał. Byłam wykończona i nawet zwykłe kroki sprawiały mi trudność. Gaz Mięty, był nadwyraz wyczerpujący dla organizmu, a ponadto skała jest kontrą mojego żywiołu. Usłyszawszy szmer i zbliżające się kroki, cofnęłam się i skupiłam swój wzrok na odwiedzającego mnie wilka. Zaskomlałam cicho i cofnęłam się pod najdalszą ścianę swojego więzienia, gdy zobaczyłam płonące złote oczy.
- Pewnie się domyślasz, co Cię czeka - zaczął. ~Śmierć o zachodzie słońca.~ pomyślałam. Serce mi się krajało, na myśl, że ledwo zaczęłam nowe życie, to już musiałam je skończyć. Jedno co mogłam zrobić w tej chwili, to patrzeć się na moje oprawcę.
- Jednak, postanowiliśmy dać Ci wybór... - przyznał nie ukrywając nie zadowolenia z tego powodu
- Słucham?! - poderwałam się gwałtownie i podeszłam chcąc upewnić się, czy się nie przesłyszałam.
-możesz wrócić do watahy, albo, co bardziej popieram, poddać się karze. - powiedział jakby to było coś oczywistego.
- Nigdy nie wrócę do Waszej przeklętej watahy! - warknęłam. - Wolę umrzeć tutaj, niż dać Ci się stopniowo otruć - syknęłam, na co Żar się zaśmiał.
- Niech tak się stanie. - Odwrócił się i zaczął wychodzić z mojej celi. Przeszedł ledwie metr, po czym, stojąc tyłem do mnie powiedział
- Pozdrów ode mnie Olchę. - Odszedł, a we mnie wezbrały gniew i rozpacz. ~Jak on śmie?!~
~*~*~*~*~*~*~
Stałam plecami do krawędzi klifu, na szczycie wodospadu. To były dosłownie dwa kroki od przepaści. Na brzegu walały się moje pióra - lotki, przez co nie byłam już w stanie latać. Rufus sklecił dla mnie kamienne bransolety na łapy, których nie miałam nawet siły zdjąć, chodź wiedziałam, że była drobna szansa na to, że się skruszą pod wpływem gwałtownego uderzenia. Dodatkowo mnie one obciążały i utrudniały chodzenie. Westchnęłam cicho. Miałam podkulony ogon i uszy położone po sobie. byłam nieco zgarbiona. Nie miałam ochoty patrzeć na piękno gasnącego nieba.
Pierwsze promienie słońca zaczęły zachodzić. Cztery wilki stały w rzędzie oczekując egzekucji, a ich Alfa stał tuż przede mną i z wyższością oraz swego rodzaju, okrutną radością, szczerzył się do mnie.
- Jakieś ostatnie słowa? - zapytał, jakby to była zwykła formalność.
- Oby Rodhevn o mnie pamiętał - powiedziałam. W tym momencie zawiał gwałtowny wiatr. Porywając moje pióra w dół wodospadu. Pierze zawirowało w powietrzu, ale nie dotknęło wody. Pióra straciły się gdzieś w przybrzeżnych krzakach i skałach. W powietrzu wyczułam słaby zapach Akosa. Jeśli się nie myliłam, był jakiś kilometr ode mnie i zbliżał się. Nie zdąży, nawet jeśli się postara. ~Dziękuję za chęci~ Uśmiechnęłam się ze łzami w oczach i odwróciłam pyskiem do przepaści. Żar stał za mną. Musiał poczekać z wepchnięciem mnie jeszcze jakieś 5 minut, a potem... no cóż. nadejdzie pora na mój ostatni lot.
To było najdłuższe pięć minut w moim życiu. Gdy tylko ostatnie promienie słońca zniknęły za horyzontem, zostałam popchnięta, przez co straciłam grunt pod łapami. Pisnęłam przerażona, gdy tylko uświadomiłam sobie, że nawet skrzydła nie złagodzą mojego upadku z wysokości i mogę roztrzaskać się o ostre skały, ukryte gdzieś pod pianą wzburzonej wody. Na moje szczęście, albo i nie, ominęłam wszelkie skalne przeszkody i wpadłam do wody z głośnym pluskiem. Bransolety ciągnęły mnie na dno, a płuca powoli zaczęły wypełniać się wodą. Szarpałam się przez chwilę, ale ze strachu nie zdążyłam nabrać nawet porządnie powietrza. Piekły mnie całe drogi oddechowe. Zaczęło mnie mroczyć, a już po chwili otoczyła mnie ciemność. Zamykałam już oczy, gdy nagle dostrzegłam jakąś smugę, która ruszyła w moim kierunku. Ruszyła się woda, rzucając mną w jakąś stronę. Po chwili zostałam szarpnięta, a potem nic więcej już nie czułam i nie widziałam. Straciłam przytomność.
Akosie?
<To Ty mnie ratujesz, czy ktoś inny? Ma dobre zamiary, czy będziesz musiał mnie dalej szukać?>
Brak komentarzy
Prześlij komentarz