Na moje oko było kilka minut do świtu, a moi uczniowie czekali już na nas pod zawalonym dębem. Miejscowi mówią, że tutejszy wicher potrafi być gwałtowny. Wojowników było kilkadziesiąt... na pierwszy rzut gdzieś trzydziestu zdrowych i zdolnych do walki basiorów o wyrzeźbionych mięśniach na podobieństwo samego Rodhevna. To miał być nasz ostatni trening. Dzisiaj tego wieczoru odbędzie walka, jakiej nikt tu z obecnych nie zapomni, a przynajmniej ci, co przeżyją. Zwycięstwo uświęcimy czcią dla Fenrira, składając mu serca i głowy naszych wrogów, a przy blasku księżyca w akompaniamencie szumu rzeki oblejemy to miodem! Zaś przegraną... no cóż..
- Wojownicy Klanu Rosomaka! - krzyknął nadzorca szkolenia i dowódca klanu - Ten dzień będzie dla nas niezapomniany, chwila gdy wypędzimy Valdów z naszych ziem będzie chwalebna, a miejscowi skaldowie opiszą ten czyn w swych pieśniach! Zwycięstwo miodem uczcimy, zaś na znak porażki naszych wrogów, ziemia spije całą przelaną krew Valdów! To ostatni dzień naszego treningu, zaś potem złożymy modły naszemu Wszech ojcu Fenrirowi, aby pobłogosławił was, wojowników, walczących w słusznej sprawie. Kto zawalczy i polegnie, ten dostąpi miejsca wśród walczących dusz w Himmelsku! Kto się cofnie choćby o krok, ten niech padnie przeklęty w czeluści Dødeligu!
Zgromadzone wilki jednakże nie zamierzały się cofać, a okazując to, kłapały gniewnie zębami i przystępowały niecierpliwie z łapy na łapę. Stałem tylko i obserwowałem w ciszy ich entuzjazm i hard ducha walki. Wielu z nich polubiłem. Wielu także poznałem historię ich życia, te smutne, jak i szczęśliwe. Dumny i szczęśliwy ojciec z Dangara, któremu Valdowie zabili partnerkę i matkę jego dzieci - szuka zemsty. Dalej w tyle stał Timo, syn wielkiego tana klanu Rosomaka, któremu Valdowie skradli dom i uczynili krzywdę jego bliskim. Prócz basiorów, przed oczami miałem jeszcze wojsko składające się z wojowniczek klanu, które równie waleczne, co piękne zgromadziły się obok. Wader było nieco mniej od basiorów, gdyż niektóre były chore, słabe czy też przy nadziei. Na treningu ćwiczyliśmy wszystko, czego zdołałem ich nauczyć przez te kilka miesięcy. Strategiczne działania, wykorzystywanie otoczenia na swą korzyść, treningi siłowe i stylowe chwyty bojowe - wszystko czego nauczono mnie w szkole zabójców gigantów. Nie wiadomo, ile godzin moi uczniowie poświęcali na wyczerpujące szkolenie, w ich oczach nadal wychwytywałem chęci walki i pragnienie zemsty. Wydawało się, że zmęczenie ich nie dotyczy. Potem wiele godzin przesiedzieliśmy pod posągiem Fenrira. Każdy miał swoją modlitwę i każda nasilała wojownika siłą i wiarą w zwycięstwo.
Atak zaczęliśmy przed twierdzą przywódców klanu Valdów, polegający z początku na sprowokowaniu i zdenerwowaniu wroga. Każdy wiedział, iż najłatwiej walczyć z kimś zaślepionym gniewem. Wiązanki przekleństw i spotwarzań były na prawdę dość ostre, przy których zwyczajna i znana obraza słowna, rymująca się ze słowem "syn" była niemalże komplementem. Basiory chodzili tam i z powrotem, obrażając swych wrogów, a wadery zaś ostentacyjnie wypinały na oczach Valdów swe zgrabne pośladki, jakby zapraszały do igraszek. Jedna scena rozpoczęła się tym, że jeden z wojowników podszedł do wadery ze swej drużyny. Oczywiście dla lepszego efektu prowokacyjnego, nawiązał ją do matki jednego z wrogów i zaczął teatralnie ruszać biodrami, zaś wadera głośnymi jękami udawała zadowolenie. Efekt był szybki. Kilku członków przeciwnego klanu rzuciło się do ataku, zawładnięci nieopisanym gniewem. Nie trzeba chyba mówić jak skończyli. Cała akcja prowokacyjna trwała niecałe dwie godziny, co tylko świadczyło o tym, że złamanie wrogów psychicznie było o wiele trudniejsze niż się z początku wydawało. Następnie przez górską bramę wytoczyła się fala Valdów, których do ataku prowadził rosły wojownik o sierści jasnej jak sam księżyc. Oczy miał czerwone niczym świeża krew, tocząca się z rany. Były owładnięte wściekłością. Kodeks zabójców gigantów nakazywał, aby nie mieszać się w cudze spory i problemy, dlatego też stałem na wysokim głazie pochyłym nad przepaścią, gdzie miałem bardzo dobry widok na pole bitwy. Nie mogę ingerować w rozwój bitwy... moim zadaniem było tylko wyszkolić wojowników Klanu. Okolice owładnięte nocnym mrokiem rozdzierały wrzaski walczących, do tego zaś dochodził akompaniament skomleń i dogorywań umierających. Dostrzegłem też, jak jedna z wojowniczek walczy z członkiem Valdów o dwa razy większym od niej i bardziej zbudowanym, niż ona. Jednym ciosem łapy powalił ją na ziemię i próbował doskoczyć do niej, lecz z opałów uratował ją jej brat, który kęsem swych silnych szczęk odciągnął mięśniaka, jak najdalej od niej. I przypłacił za to raną w policzek, natomiast wadera odpłaciła się mu kłami zaciśniętymi w szyi przeciwnika. Głośne krzyki rozkazów niosły się po okolicy wraz z zawodzeniem pełnym bólu i wściekłości, sprawiały że krew w żyłach gotowała mi się od adrenaliny. Szał bitewny kusił, aby rzucić się w ferwor walki... ale nie... postanowiłem zostać.
Po kilku chwilach było już po wszystkim. Niedobitki Valdów wycofali się przez bramę, a Ci co postanowili walczyć ramię w ramię, polegli na polu bitwy. Natomiast ci, co się poddali zostali zniewoleni. Zasmakowawszy kęsa zwycięstwa moi byli uczniowie wznieśli głośne okrzyki radości ku wniesionemu wysoko księżycu. Poległych w tej bitwie ułożono na osobnych stosach pod pomnikiem Fenrira. Unoszący się dym niemal niknął w nocną otchłań, drobne iskierki wystrzeliwały ku górze jak robaczki świętojańskie. Pod obliczem naszego Wszech ojca złożono wyrwane serca i oderwane głowy naszych wrogów na ułożony wokół stos. Blask ognia padał na surowe lico Fenrira, kołysał się po jego policzkach, co jedynie stwarzało pozór ucieszonego z tak wielu darów. Powietrze było przesiąknięte fetorem palonej sierści i krwi. Zwycięscy natomiast skierowali się nad brzeg jeziora, aby tam uczcić swoje dzisiejsze dokonanie. Większość jadło jelenie mięso i piło miód z wypolerowanych rogów. Znaleźli się też tacy, co woleli uczcić ten wieczór w inny sposób, gdyż wracając od strony gór, przypadkowo dostrzegłem miłosne zabawy kochanków, skrytych we wnęce przysłoniętej zawalonym pniem. Pokręciłem tylko głową ze szczerym uśmiechem na pyszczku i kierując się w stronę pozostałej grupy, pogratulowałem wszystkim wspaniałego zwycięstwa. Poczęstowano mnie jelenim udźcem i rogiem przyzwoitego miodu, zaś od każdej z wader zaliczyłem po soczystym całusie w policzek. Mawiano mi, że wojownicy nie mają mi za złe to, że nie brałem udziału w bitwie. Swój udział włożyłem w ich wyszkolenie, co prawdę powiedziawszy, uratowało to większości życie. Pokochałem ich. Zacząłem już nawet traktować ich, jak rodzinę. Jednakże czas nadszedł na mnie do ruszenia w dalszą drogę, zaś im życzyłem wielu zwycięstw i chwalebnych czynów. Wtedy zaczepiła mnie jedna z wader. Miała na imię Ramya. Jej piękno mogło przyćmić nawet najjaśniejszy blask słońca, a stwierdziłem to po kolorze jej oczu, które były zielone, jak wiosenna trawa na łące.
- Szkoda, że nas opuszczasz, mistrzu.
Była może rok młodsza ode mnie. Uśmiechnąłem się tylko łagodnie.
- Mówiłem ci już, jestem Dalrwulf, a nie żadnym mistrzem. Muszę. Szukam po prostu miejsca dla siebie.
- Zostań z nami! - uniosła uszy na baczność.
- Słuchaj, Ramya. Jesteście fajnymi wilkami. Zacząłem was nawet traktować, jak rodzinę... jednakże... wszystko można w życiu stracić. Nawet rodzinę. Nie chcę patrzeć, jak któregoś dnia zginiecie.
- Nie zginiemy. Przecież po to nas szkoliłeś... no dobrze. Widzę, że nie zdołam cię przekonać żadnym możliwym sposobem, dlatego daj mi się odwdzięczyć za to, co dla nas zrobiłeś.
Poczyniła pewny krok na przód i swoim pyszczkiem połączyła się z moim. Moje usta rozwarła swym ciepłym językiem, który później dotknął podniebienia. Czułem się wtedy, jakbym połknął worek pełen motyli, które muskały mnie delikatnie po ściankach żołądka, zaś wszystkie moje mięśnie wydawały zwiotczałe i uległe. Nie protestowałem. Uległem jej. Nie próbowałem się bronić nawet wtedy, gdy jej język plątał się z moim. Zapierało dech w piersiach. Przy tej okoliczności, wilk zapominał jak oddychać. Odłączywszy się od siebie, pierwsze co dostrzegłem na policzkach wadery, był ostry rumieniec, zaś pojedyncza kropla łzy płynęła po sierści i spadła z jej drobnego podbródka na mokry piasek.
- Teraz mogę cię puścić na spokojnie i pamiętaj o nas. O mnie.
- Będę! Oczywiście, że będę! - Odzyskałem mowę dopiero po chwili, zaś rozentuzjazmowany ton był, jak wybuch morskiej fali. - Nie odejdę jednak od razu.
- Cieszymy się. Chodź świętować z nami wywalczone zwycięstwo, róg miodu na ciebie już czeka.
Wadera poprowadziła mnie do reszty biesiadujących. Wydawałoby się, że pieśniom i śpiewom nie było końca, ale w rzeczywistości trwały one do bladego rana. Wilki, które nie dały rady dotrwać do końca leżały skryte w cieniu drzew, szepcząc coś po pijanemu, a ci wytrwalsi naśmiewali się ze śpiących. Wtedy Ramya podeszła do mnie.
- Dalrwulf, to kiedy nas opuszczasz?
- Dzisiaj, zaraz - odpowiedziałem i starałem się ukryć przykrość w głosie. - Muszę.
- Wiem, że musisz - odparła, jakby się z tym pogodziła. - Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
- Z pewnością moja droga - rzekłem wesoło - możesz być tego pewna.
•❅──────✧❅✦❅✧──────❅•
Byłem na szlaku jakieś dwa dni i nie spotkałem po drodze ani jednej żywej duszy. Wziąłem ze sobą łapę przywódców Klanu Valdów jako upominek po tejże pięknej bitwie. Leśne ostoje ciągnęły się z pozoru bez ustanku, lecz plus tego był taki, że nie brakowało w pobliżu jedzenia. Słońce wyłaniało się zza horyzontu i nastał ranek. Maszerowałem całą noc. Bez snu i potrzeby zatrzymywania się choćby na moment. W tamtym momencie przed oczami pojawiła się zjawa czegoś, co mój umysł nie mógł zrozumieć. To było jak migoczące punkciki, które lewitowały w obłoczku błękitnego światła. Przez moment myślałem, że ze zmęczenia mam urojenia. Do mych uszu dobiegał dźwięk podobny do topiącego się lodu i wyłaniającej się trawy spod śniegu. Wszystko to zmieszane z szumem delikatnego wiatru. Bez głębszego zastanawiania się, podążyłem za zjawą, która zaczęła przede mną umykać w głąb doliny. Musiałem niemal biec, aby utrzymać punkciki w zasięgu wzroku, ale melodia w uszach nie przestała grać. Meandrowałem między drzewami, aby nie stracić zjawy z oczu, a na wszystko inne nie zwracałem najmniejszej uwagi. Nagle muzyka zamarła, jakby ktoś pozbawił mnie zmysłu słuchu. Zatrzymałem się nagle przy niewielkim źródełku od którego odpływała spadzistym kanałem spokojny nurt. Nabrałem trzy potężne łyki wody i ruszyłem dalej w poszukiwaniu tego dziwnego zjawiska, a ów cel doprowadził mnie do wysokiego wzniesienia, gdzie stał czarny wilk o niepokojących złotych oczach. W mojej głowie poczęły się rodzić podejrzenia, czy omamy wykreowane w moim umyśle to jego sprawka, ale powinienem być uodporniony na tego typu iluzję. Zrobiłem dwa stanowcze kroki w jego stronę i spytałem.
- A ty to kto?! - może niezbyt uprzejmie to zacząłem, ale poczułem lekkie zdenerwowanie tą całą sytuacją. Wilk jakby nie przejął się mym grubiańskim zachowaniem, zeskoczył na ziemię i spotkaliśmy się oko w oko.
- Jestem alfą tutejszego Klanu. Czego tu szukasz?
- Ta iluzja to twoja sprawka? - odpowiedziałem pytaniem o niezbyt łagodnym brzmieniu.
W tym momencie Alfa przekrzywił nieznacznie głowę i spojrzał na mnie lekko zdezorientowany.
- Jaka iluzja? Z resztą nieważne. Wyglądasz na zdrożnego. Nie szukasz może miejsca dla siebie?
- Może i szukam, a jaki jest w tym twój interes? - zapytałem niezbyt ufnie.
- Znajdzie się miejsce dla ciebie, ale pod warunkiem, że tu i teraz złożysz mi przysięgę wierności.
- Nooo dobrze, przysięgam być wiernym tobie i twemu klanu, a na dowód tego, iż nie rzucał słów na wiatr, wręczam Ci odciętą łapę mego wroga.
- Za chwilę przydzielę ci kogoś, kto zapozna cię z terenami i zasadami naszej społeczności. Radzę ci wziąć na poważnie tę przysięgę, którą przed chwilą złożyłeś. Zdradzisz nas, a zanim się obejrzysz, nasz gniew odwdzięczy ci się na drugim końcu globu.
W tym momencie poczułem, że chyba nie obdarzę alfę zbytnią miłością, ale jednego byłem pewien, że otworzyłem nowy rozdział w swoim życiu.